O rany, zostałem laureatem nagrody Serca Gagi, i to w kategorii „Człowiek, który nas edukuje”! Jestem oszołomiony.
Wprawdzie bywałem już nagradzany, na dodatek – co tu dużo kryć – całkiem często, zawsze jednak jako pisarz, a nie jako nauczyciel. Błagam więc, drodzy czytelnicy Gagi – niech to pozostanie między nami, dorosłymi. Ani słowa dzieciom! Przecież zwycięstwo w konkurencji związanej z edukacją może być dla bajkopisarza pocałunkiem śmierci. Zawsze powtarzałem, że książki dla dzieci nie muszą być szczególnie mądre – książki dla dzieci mają być przede wszystkim z a j m u j ą c e. Zajmujące, wciągające, ciekawe, straszne, śmieszne! Na czytanie tych mądrzejszych tytułów przyjdzie czas później, gdy dziecko uzależni się już od lektury, gdy już nie będzie sobie wyobrażało życia bez książek! Na razie pozwólmy mu czytać i chichotać, a jeżeli przy okazji czegoś się nauczy, to cóż… trudno.
Nagroda Serca Gagi zmusiła mnie do zrobienia rachunku sumienia. Bo zawsze się kryguję, wykręcam i wiję, udając, że moje książki wcale nie są edukacyjne, a przecież połowa z nich trafiła do przedszkoli i szkół. Oba tomy „Co to znaczy…” od prawie dekady są lekturą wykorzystywaną na lekcjach języka polskiego. „Bon czy ton, czyli savoir vivre dla dzieci” to nie tylko obowiązkowy prezent kupowany na zakończenie roku szkolnego, ale też książka, którą posłowie Samoobrony otrzymali kiedyś od złośliwych parlamentarnych kolegów. „Tylko bez całowania” i pozostałe części z cyklu o pani Miłce zawojowały prawie wszystkie przedszkola w Polsce. Cykl o Kubie i Bubie, mimo że literaturoznawcy zaliczają go do nurtu tak zwanej antypedagogiki, jest kochany nie tylko przez dzieci, ale i przez autorów podręczników (założę się, że jeżeli któreś z Państwa dzieci dźwiga już tornister, to o jego ciężarze decydują także publikacje z Kubą i Bubą w roli głównej). A inne książki? „Detektyw Pozytywka”, „Do trzech odlicz”, „Niesforny alfabet” czy „Kacperiada”? A „Przyjaciele”, „Rózga”, „Mity dla dzieci” lub „Poradnik hodowcy aniołów”? Większość moich książek stała się w ostatnich latach lekturami (jeżeli nie obowiązkowymi, to na pewno uzupełniającymi) i, słowo honoru, nie wiem, czy jest to powód do dumy, czy do zmartwienia.
Bo wyobraźmy sobie taką oto scenę: przyjeżdżam do jednej z gdańskich bibliotek na spotkanie z czytelnikami. Dzieci już czekają. Bibliotekarka przedstawia mnie, jest sympatycznie, ale wtedy właśnie ponury blondynek z końca sali podnosi rękę.
– Tak? – pytam z uśmiechem (pewny, że za chwilę usłyszę standardowe w podobnych sytuacjach: „Bardzo lubię pana książki”).
– Dostałem z pana pałę!
– Jak to? – wykrztuszam zdumiony.
– Nie przeczytałem „Ostrożnie”.
I atmosfera robi się gęsta. Wymyśliłem to? Ależ skąd!