Rose Lagercrantz staje oko w oko z lękami dzieci (i dorosłych), a z nią jej czytelnicy. Niczym Korczak nie osłania dziecięcej bohaterki kloszem, ale nie chce też na siłę hartować jej do życia. Trudnych doświadczeń i uczuć nie da się uniknąć, można jednak… liczyć na szczęście. Jak Dunia, bohaterka jej książek.
Gaga: „Moje szczęśliwe życie”, „Moje serce skacze z radości”, „Kiedy ostatnio byłam szczęśliwa”. Tytuły sugerują, że poznamy dziecko, którego myśli zawsze są jasne, pogodne. Ale mam wrażenie, że cykl książek o Duni jest o tym, jak sobie radzić ze stratą.
Rose Lagercrantz: Dokładnie. Są o stracie albo o braku, też o tęsknocie. Dunia tęskni po rozstaniu z przyjaciółką, to bolesne doświadczenie. Moje książki traktują o tej pustce. Większość myśli, że są one wyłącznie o szczęściu. Ale szczęście jest po to, żeby zakamuflować tę pustkę wewnątrz siebie. Dunia musi sobie też wmówić to, że jest szczęśliwa po to, żeby sobie poradzić.
Czy jej strategia liczenia szczęścia to jest zaklinanie rzeczywistości?
R.L.: Tak. To też filozofia życiowa Duni: „Jeśli tak będę postępowała, to złe, brak nie będą się zdarzały, nie zapanują nade mną”. Sama myślę, że nie ma nic równie cennego w życiu jak silna przyjaźń. Dla mnie nie ma większej różnicy między miłością a przyjaźnią, może z tym wyjątkiem, że miłość czasami się kończy.
Czyli jest to w zasadzie jedyna rzecz, którą możemy zrobić też jako dorośli w stracie? Przypominać sobie, liczyć momenty szczęścia tak jak Dunia?
R.L.: Oczywiście. To strategia, w myśl której jeśli uda ci się zachować w pamięci szczęśliwe momenty, to czujesz, że wciąż żyjesz, że życie ma sens. Mówię też w książce jako autorka, że Dunia nie jest osobą, która przestaje mieć nadzieję tylko dlatego, że wszystko wydaje się beznadziejne. I oczywiście ma rację, jak się później dowiadujemy. Dlatego że w Szwecji w książkach dla dzieci to dziecko ma rację. Zawsze.
Przedstawia Pani niemal wszystkie stany, odcienie emocji, które dziecko odczuwa w przyjaźni czy np. kiedy wyrządzi koledze nieumyślnie krzywdę. Dotyka Pani depresyjności, głębokiego smutku dziecka.
R.L.: I dlatego w książkach o Duni każde opowiadanie dotyczy jednego dnia. Bo jeden dzień to siedem różnych żyć w sensie przeżywania emocji. Jest takie powiedzenie w języku niemieckim, że człowiek może być rozradowany pod niebiosa, a jednocześnie zrozpaczony niemal do granicy śmierci. To jest ta koncepcja doświadczania życia.
Bardzo lubi się Pani zajmować zwykłym życiem, codziennością. Świat w cyklu o Duni jest prawdopodobny, racjonalny. Pojawia się jednak moment metafizyczny, kiedy Dunia idzie na oddział intensywnej terapii i mocą swojej miłości ożywia tatę, który uległ wypadkowi. Bardzo zagadkowy moment.
R.L.: Podczas spotkania z polskimi czytelnikami podeszła do mnie mama bardzo niepogodzona z historią taty Duni. Powiedziała, że tego nie powinno być w książce dla dzieci. Jako dziecko byłam niezmiernie przerażona samą myślą, że któreś z moich rodziców mogłoby zginąć, nawet nie tyle umrzeć, co po prostu zniknąć. Szczególnie mama. I myślę, że ten fragment jest potrzebny. Pisząc, pomyślałam, że muszę wyjść naprzeciw temu strachowi, sama odważyć się, ale też pomóc dzieciom odważyć się podjąć ten temat.
Widzę również, gdy spotykam się z dziećmi w szwedzkich szkołach, że w każdej klasie zdarza się jedno, dwoje dzieci, których rodzice umarli na raka lub zginęli w wypadku. Są więc dzieci, które mają to straszne doświadczenie. I wtedy czuję, że muszę w jakiś sposób zniszczyć tego ducha, który straszy – zarówno dzieci, które to dotknęło, jak i inne.
Mam również takie doświadczenie: dzieci, które opowiadają, jak rozumieją ten moment, są często mało wrażliwe na los taty. Zachowują spokój i ufają, że będzie dobrze. Większe ich emocje budzi fakt rozstania przyjaciółek.
Jak to jest? Czy Dunia ma magiczną moc, czy nie?
R.L.: Chyba jest tak, że Dunia chodzi dwa centymetry nad ziemią. Uwielbiam baśnie, ale ponieważ nie potrafię ich pisać, więc to, co próbuję robić, to przenieść figurę bohatera baśniowego w postaci moich bohaterów umieszczonych w świecie rzeczywistym. To znaczy, że Dunia ma trochę większe możliwości niż przeciętny człowiek, więc „przywraca” życie tacie.
Ale to też historia, która przytrafiła się naprawdę mojej przyjaciółce, więc jest prawdopodobna. Uwielbiam, kiedy rzeczy, które wydają się niemożliwe, jednak się zdarzają. To jest w naturze pisarza: kolekcjonuję różne rzeczywiste wydarzenia i układam z nich fabuły.
Dunia mówi chyba, że antidotum na trudne doświadczenia może być też pielęgnowanie drobnych działań, które sprawiają szczęście. W książce jest sporo takich ledwie uchwytnych, ale wywołujących wzruszenie momentów. Na przykład zakup butów dla Duni. Babcia pochyla się z uważnością nad wnuczką, przygląda jej nowym butom. Następuje wspólna celebracja rzeczywistości, jej kawałka. To taki bezczas, w którym najważniejsze jest skupienie się na tu i teraz i byciu razem. Proste rzeczy.
R.L.: Dokładnie. Inspiruję się doświadczeniami moich przodków, przez których życie przetoczyła się historia XX wieku i cudem udało im się ujść z życiem. Okazuje się, że to, czym chcieli się zajmować, to nie była trudna przeszłość, ale proste życie, codzienne czynności i sprawy, takie jak pranie, słuchanie radia, kolor ścian.
I skupienie na nich. Sam fakt życia, tego, jak dziś się żyje.
Widzimy Dunię w szkole. To miejsce, które serwuje jej pierwsze potyczki z rówieśnikami, ale i dostarcza wsparcia dorosłych. Jaki jest Pani stosunek do szwedzkiej szkoły? W Polsce jest to raczej opresyjna przestrzeń, która nie pozwala na kompleksowy rozwój.
R.L.: I pewnie tak trochę jest również w Szwecji. Jak się patrzy na dzieci, które zaczynają chodzić do szkoły, to często widać, że te bardzo otwarte i żywe raptem stają się bojaźliwe. Moim zdaniem to nie jest wina szkoły czy dorosłych, raczej wynika to z sytuacji w grupie. Dziecko zostaje otoczone przez mnóstwo innych dzieci w grupie, w której wyłania się lider. Pojawia się konieczność wpasowania w hierarchię. Dunia jeszcze tego nie rozumie, lubi wszystkich w tym samym stopniu, a poczucie szczęścia wynikające z przyjaźni chroni ją od negatywnych procesów w kolektywie. Powstała rozprawa na temat obrazu nauczyciela w szwedzkiej literaturze dziecięcej. Wynika z niej, że szkoła w tych książkach jest przedstawiana negatywnie, ale jednocześnie znajdziemy tam nauczycieli, „którzy są ludźmi”.
Czyli szwedzka szkoła ma podobne problemy jak polska?
R.L.: Spotkałam ostatnio nauczycielkę, która powiedziała mi, że chciałaby pracować w szwedzkiej szkole lat 70. XX w., bo wtedy porządnie kształciło się nauczycieli i elementem tego kształcenia była literatura. Teraz tego nie ma. Uważam, że to jest dziś bardzo potrzebne. Dzięki wykorzystaniu literatury w edukacji można zaradzić wielu negatywnym zjawiskom w szkole. A teraz w szkołach podstawowych dzieci otrzymują iPady, czytniki książek elektronicznych, a nie książki.
Pozytywnie prognozują wyniki badań, które mówią, że książka drukowana nie zginie, bo dzieci jednak potrzebują z nią kontaktu. Może nie będzie tak źle. Szkoła bardzo mnie interesuje również dlatego, że jest to niezwykle ważny okres w naszym życiu. Dla mnie była ona ratunkiem. We wspomnieniach dom widzę w ciemnych barwach, a szkoła jest pełna słońca, mimo że bardzo bałam się innych dzieci.
Jako dziesięciolatka miałam fantastyczną nauczycielkę. Dostawałam od niej książki. Była bardzo zainteresowana czytaniem, jego promowaniem. To była biedna okolica, gdzie mieszkało wielu uchodźców, a ta nauczycielka dopiero zaczynała pracę w szkole i wierzyła całym sercem w edukacyjną moc czytania i pisania. W tym głośnego czytania. Ciekawe jest to, że z tej pierwszej klasy, którą uczyła, wyrosło dwóch pisarzy książek dla dzieci – Peter Cohen i ja. Spotkałam ją potem i powiedziałam, jak wiele jej zawdzięczam i że wyprzedziła swoje czasy w podejściu do nauczania czytania i pisania. A ona odpowiedziała: „Wiem!” (śmiech). Nie mam pojęcia, ilu pisarzy udało się jej wykształcić.
Sama uczy Pani dzieci pisania i czytania, a nauczycieli tego, jak uczyć dzieci tych umiejętności. Na czym to polega?
R.L.: Metodą, która przemawia do dzieci (i przemawiała do mnie jako dziecka), nie jest opisywanie całego dnia, ale jednego wydarzenia. Tak jak zrobienie zdjęcia oddaje jedną scenę. Przy czym należy dać im możliwość, by pisały tyle, ile chcą – dużo czy mało, przez kilka minut. Bo to, co dzieciom sprawia trudność, to odnajdywanie szczegółów. Jedne napiszą mało, inne bardzo dużo. Bardzo ważny w nauce pisania jest moment performatywny, który sprawia, że dzieci mogą publicznie poczuć się dumne ze swojej nowej umiejętności – na przykład wystawa opowiadań, na którą zapraszani są rodzice.
Ostatnio miałam przyjemność odwiedzenia szkoły Montessori. Tamtejsze dzieci emanowały spokojem. Widziałam nauczycieli, którzy niestandardowo podchodzili do edukacji, do wspierania rozwoju dziecka. I pierwsze, co się pojawia, to pytanie: dlaczego nie może być tak wszędzie? Trafiam też przecież do takich klas, gdzie większość dzieci kładzie się na podłodze i bije między sobą. A tak naprawdę wszyscy ludzie na początku są tacy sami, to jest ten sam materiał.