Pamiętam tę sytuację jak dziś. Ania, moja przyjaciółka z podstawówki, drze świadectwo z czerwonym paskiem na drobne kawałki. Po policzkach spływają jej łzy. Próbuję ją powstrzymać, jednak jestem bezradna wobec jej rozpaczy. Skrawki papieru lądują na podłodze. Nie wiem, co powiedzieć. Ania syczy przez zaciśnięte zęby: „Nienawidzę tej starej krowy”. To o matce, dyrektorce szkoły, gdzie Ania rok w rok, przez osiem lat, była wzywana podczas uroczystej akademii wieńczącej zakończenie roku na środek holu i z rąk własnej mamy, której oczy błyszczały dumą i radością, odbiera nagrodę dla najlepszej uczennicy.
Mama Ani była naprawdę szczęśliwa. Ania, przeciwnie.
Choć nie potrafiłam jej pomóc, domyślałam się, co jest grane. Byłam w stanie wyobrazić sobie presję, jaką wywierała na niej ambitna matka. Dziecko nauczycielskie jest pod szczególnym obstrzałem. W pewien sposób obciążone odpowiedzialnością za nienaganny wizerunek rodziców nauczycieli. A jak mu sprostać? Będąc wzorową uczennicą.
Po liceum moje drogi z Anią rozeszły się. Nie wiem co robi i czy jest szczęśliwa. Pamiętam jednak dobrze zapach ciemnego przedsionka jej rodzinnego domu. I woń mocnych papierosów, które mama Ani paliła namiętnie zgarbiona nad dziennikami. Wychowywała córkę sama. Chciała dla niej lepszego życia niż sama miała. Z perspektywy czasu i doświadczenia mogę przypuszczać, że w jej relacji z Anią zabrakło ciepła i zaufania. Ania od swojej mamy otrzymała naprawdę sporo. Była jedną z najlepiej ubranych dziewczynek w szkole. Urządzała wypasione urodziny, na których obżerałyśmy się towarem w tamtych czasach deficytowym, czyli czekoladą z orzechami i cytrusami. Po przerwie bożonarodzeniowej wracała z najfajniejszymi prezentami, a już kompletnym hitem okazał się jej wyjazd na obóz językowy do Niemiec. Jej mama, dyrektorka, potrafiła wszystko załatwić. Podziwialiśmy ją za to.
Ale nie Ania.
Dlaczego? Czasami, w pogoni za zapewnieniem dziecku wszystkiego co wydaje się nam najlepsze do dobrego startu w życie, zapominamy o najważniejszym – zadbaniu o jego prawidłowy rozwój emocjonalny i stworzenie domu, w którym panują spokój, bezpieczeństwo i miłość.
Pragniemy, aby nasze dziecko miało świetną pracę, a nie uczymy go, jak budować dobry i szczęśliwy związek. Zabieramy się za kreowanie jego pomyślności od strony materialnej, a zaniedbujemy je uczuciowo wypuszczając w świat doskonale wykształconego i zagubionego wewnętrznie młodego człowieka.
Wkrótce zakończenie roku szkolnego. Na fejsbuku rodzice będą zamieszczać zdjęcia świadectw swoich dzieci. Rozumiem ich. Sama tak czasem robiłam. Mamy prawo czuć dumę i radość z osiągnięć naszych synów i córek. To naturalne i ludzkie.
Nieludzkie jest natomiast wymaganie od nich super świadectw, bo tak ma po prostu być. Bo to jego – czyli dziecka zakichany obowiązek. Ponieważ nie ma nic innego do roboty, jak tylko sie uczyć. I niech inni zobaczą! Ale co? Jak to co?! Jakim jestem wspaniałym rodzicem!
Swoją szkołę mam dawno za sobą i z perspektywy własnego doświadczenia przyznam, że za większością piątek, będących jak miła pieczątka na przegródce w głowie z napisem „wiedza”, dziś kryje się niewiele.
Na szczęście, oprócz ocen, zdobywałam w szkolnej ławie bezcenne UMIEJĘTNOŚCI, dzięki którym mogę pracować i zarabiać na chleb. Umiejętność czytania i pisania, bezbłędną ortografię, sprawną składnię, ale także niezbędne do życia podstawy matematyki, zdolność rozróżniania roślin i zwierząt, rozumienia procesów zachodzących w przyrodzie i w świecie, świadomość ważnych prawideł w fizyce, orientowanie się w budowie i funkcjonowaniu ludzkiego ciała, zainteresowanie sztuką i sportem. To są dobre owoce edukacji, które służą mi w dorosłym życiu. A że piątki sypały się przy okazji – to teraz bez znaczenia.
Dziś do swojego worka z dobrymi owocami edukacji dorzuciłabym jeszcze co nieco z umiejętności psychologicznych, sprawnej i dobrej międzyludzkiej komunikacji, znajomość technik relaksacyjnych, dbałość o rozwijanie empatii i o poszanowanie planety oraz o rozwój duchowy. Czy nie mogą uczyć tego w szkole?