Lubię jeździć tramwajem, autobusem i metrem, gdyż to świetne pole do obserwacji społeczno-socjologiczno-psychologicznych, a ja jestem z tych gapiących się na ludzi. Gapię się więc na parę hipsterów, która tuż po wejściu do tramwaju zatapia się – każdy w swoim super-telefonie. Przez 25 minut wspólnej podróży nie wypowiadają do siebie ani słowa, ani mini gestu… Podglądam, jakie strony przesuwają na ekranach ich wypielęgnowane palce. Wyglądają na profile z fejsbuka.
Na swoim przystanku wstają jak na komendę i wychodzą w milczeniu. Zakochani?
Tak się składa, że ich miejsce znów zajmuje „komórkowiec”, czyli blondyna, szczupła, zadbana, w towarzystwie pięcio-, może sześcioletniego synka. Wchodząc do tramwaju ciągnie go za sobą, trzymając za przegub rączki. Chłopczyk ociąga się, jest nadąsany, próbuje coś powiedzieć i ma łzy na końcu nosa, ale TRZEBA SIĘ ŚPIESZYĆ. Na dodatek, mama jedną rękę ma „przykutą” do ucha, gdyż nieprzerwanie – podczas wchodzenia do pojazdu, w trakcie około piętnastominutowej trasy i jeszcze wychodząc – rozmawia z k u m p e l ą.
Obserwuję chłopca. Siada obok zagadanej matki i tak jak ja na nich, tak on gapi się przez okno. Bije od niego taki smutek, że mam ochotę podejść, zagadać i przytulić.
– Hej, podoba ci ten dźwig za oknem? (przejeżdżamy obok placu budowy).
– Ciekawe, jak to jest, gdy siedzi się w budce operatora wielkiej maszyny (może bym kontynuowała).
Dialogi odbywają się oczywiście w mojej wyobraźni. No jasne, że nie wstanę, nie podejdę i nic nie powiem, choć miałabym wielką ochotę potrząsnąć blondyną, bo z tego co słyszę, z jej opromienionych pewnie błyszczykiem z Rosmanna ust, wypływa, krótko mówiąc, stek bzdur.
Mój syn ma obecnie 19 lat i oddałabym honorarium za kilka tekstów pod rząd napisanych, aby wrócić do jego dzieciństwa i jeszcze raz odegrać kluczowe sceny, które – dosadnie mówiąc – spieprzyłam.
Bo byłam np. jak ta mama blondyna z tramwaju. Z przyklejonym do ucha telefonem, w tamtym czasie stacjonarnym, więc również z zadkiem przyklejonym do taboreciku, pompowałam do słuchawki potoki wywodów w bezsensownych rozmowach z kumpelami, których już nie mam, a wszystko to przy milczącej, a czasem i nie, obecności dziecka zapewne zdumionego, że mama gada i gada z kimś, kogo nie widać, a nie rozmawia z kimś, kto jest obok i czeka, czyli z własnym dzieckiem.
Nie chodzi o to, że przy dziecku nie wolno rozmawiać przez telefon. Chodzi o to, że my, rodzice, pochłonięci tysiącem czynności, rozmów i spraw do załatwienia, obgadania, odhaczenia i ogarnięcia, skazujemy własne dzieci na egzystencjalny niebyt. Dziecko jest, a jakoby nikogo nie było… A kiedy zamanifestuje swoją obecność i zaryczy, lecimy zdenerwowani, bo trzeba jak najszybciej uciszyć ten ryk. Szarpie nas za rękaw? Opędzamy się jak od natrętnej muchy. I niech tylko spróbuje się rzucić w sklepie na podłogę. Wtedy i klaps się zdarzy, bo co to ma znaczyć, żeby dzieciak tarzał się i pluł na własną matkę!
No właśnie: co to ma znaczyć?
Co nasze dziecko chce nam powiedzieć, czasami również przez wrzask, płacz, dąsy, smutek, wyrywanie się i plucie. Może: mamo, ja czuję… mamo, nie rozumiem…, tato, boję się… pragnę, abyście mnie przytulili. Również wtedy (a może zwłaszcza wtedy), gdy porywa mnie szał tych dziwnych emocji i nie umiem ich jeszcze nazwać, prawidłowo wyrazić, precyzyjnie sformułować. Nie potrafię, bo jestem zagubiony!
Czy „dojrzała” jest matka, która ignoruje dzieciaka i woli plotkować przez telefon, niż zauważyć, że jej synek, jej skarb największy, tak pięknie obfotografowany na fejsie i twitterze, opisany na blogu parentingowym i uwieczniony na zdjęciach w salonie – Marcelek, Franuś, Antoś lub Maksiu – potrzebuje jej uśmiechu, zainteresowania, empatii i ciepła. Bo fejsa i bloga ma jeszcze (i na szczęście) głęboko w nosie. Ono potrzebuje OBECNOŚCI mamy.
A piszę o tym wszystkim, bo bardzo żałuję, że gdy moje dzieci były małe, nie wpadały mi w ręce takie perełki jak cykl poradników słynnej francuskiej psychoterapeutki, Isabelle Filliozat, na który składają się tytuły: „Próbowałam już wszystkiego. Jak radzić sobie z niesfornym dzieckiem bez bicia i krzyku”, „Moje dziecko doprowadza mnie do szału. Jak rozumieć to, co dzieje się w głowie twojego dziecka” oraz „W kręgu emocji dziecka. Jak rozumieć i wspierać swoje dziecko”. Tę ostatnią pozycję polecam również rodzicom starszych dzieci. Gdy je czytam, z mojej duszy wyrywa się westchnienie: Matko jedyna, gdzie miałam oczy, uszy i mózg! Niestety, w niektórych sytuacjach wychowawczych, radykalnie go zabrakło…
Na szczęście, autorka, sama mama dwojga dzieci, nie bojąca przyznać się do porażek wyniesionych z pola boju pod tytułem – wychowywanie dziecka, konkluduje raz po raz: nie musicie i nigdy nie będziecie idealnymi rodzicami. Pamiętajcie jednak, że wasze tete-a-tete z dzieckiem dzieje się TU i TERAZ. Towarzyszcie mu każdego dnia, zacieśniajcie więź, budujcie najwspanialszą relację. Ono dorasta tak szybko…
Więc przytul, blondyno z tramwaju, swego kilkulatka, weź go na kolana. Popatrzcie razem przez okno. Pogadajcie o maszynach na placu budowy. Zostaw już rozhisteryzowaną kolejnym rozstaniem kumpelę. I tak opowie Ci wszystko wieczorem na fejsie. Ale wtedy twój maluch będzie już smacznie chrapać. Po umyciu ząbków, bajce i buzi dla mamy oraz dla Bozi, otulony w błogie przeświadczenie, że rodzice go kochają i rozumieją, a świat, pomimo smutku, rozpaczy i lęku, które też mogą się przydarzyć, jest uśmiechnięty, jak słońce na tapecie w przedszkolu – jest przyjazny i bezpieczny..