Tak się szczęśliwie złożyło, że kiedy zaszłam w moją pierwszą ciążę w podobnym czasie zaszły moje trzy koleżanki, chociaż w ogóle się nie zmówiłyśmy. Przez dziewięć miesięcy spotykałyśmy się regularnie, zawsze w czwartki, na mieście w kawiarniach lub u którejś w domu. Bez zbędnego analizowania, po prostu czułyśmy, że to dobrze nam robi. Stworzyłyśmy prawdziwą grupę wsparcia, nie byłyśmy same ze swoimi rozterkami i szalejącymi hormonami.
Desanty maluchów odbywały się zgodnie z planem. Pierwszy i ostatni dzieli dwa i pół miesiąca. Możemy więc mówić, że mamy dzieci w równym wieku. Prawie cały macierzyński spędzałyśmy razem najczęściej gdzieś na trawie z bobasami na kocykach i kawą na wynos. „Laski, tak miło było was zobaczyć w komplecie, ojej, nawet nie wiecie jak bardzo. Jak tylko was spotkałam, od razu mi przeszła ma chandra i złość na cały świat – pisałyśmy do siebie w mejlach.
Potem brygada stopniowo się wykruszała. Dziewczyny powoli wracały do pracy. Ale regularne nieregularne spotkania zostały. Nasza korespondencja mejlowa mimowolnie układa się w kronikę dzieciństwa „bratniej” piątki.
I wtedy zaszłam w drugą ciążę..
Jest nas więcej..
Tym razem byłam jedynym brzuchaczem w okolicy, w dodatku na etacie kury domowej. Powoli zaczęło do mnie docierać, co miała na myśli moja przyjaciółka, mówiąc kiedyś: „Nawet nie wiesz, jak ci dobrze, że masz te swoje koleżanki z dziećmi. Samotne spacery z wózkiem to smutny rytuał”. Spotkania w starym gronie były gwoździem do trumny, bo życie mojej paczki toczyło się już gdzie indziej. Dziewczyny wolne, z dziećmi pod opieką żłobka/niani/babci, rozbuchanymi planami zawodowymi, snujące opowieści o podróżach za ocean.
A ja?
I tak trafiłam z moją dwuletnią córeczką do warszawskiej fundacji Sto Pociech na zajęcia dla rodziców z małymi dziećmi. Nie oszukujmy się – 99,9 procent „rodziców” na zajęciach to matki. Ojcowie pracują. Zdarza się w tygodniu jakiś rodzynek potwierdzający regułę, jednak specjalnie dla ojców organizowane są zajęcia weekendowe. Ale ten babski kocioł to było to, czego szukałam. Bo najzwyczajniej w świecie zobaczyłam, że jest nas więcej.
Kobiet, które zrezygnowały ze stałej pracy, większość spraw odłożyły na później lub na zawsze i ostrość ustawiły na dzieci. Zrozumiałam też, że kiedy omija mnie mnóstwo fajnych spraw, którymi żyją moi znajomi, ich też coś omija. Wtedy frustracja zaczęła ze mnie uchodzić jak powietrze z nadmuchanego balonika.
Dokładnie to samo, tylko że parę lat wcześniej, musiały czuć założycielki fundacji Stu Pociech – Katarzyna Dołęgowska–Urlich i Dorota Piszczatowska. Dziś uważają, że pomysł na zorganizowanie miejsca dla rodziców i dzieci to był odruch instynktu samozachowawczego.
– Zrobiłyśmy to, żeby nie oszaleć pod presją szczęścia. Od matki oczekuje się, że dom i macierzyństwo będą całym jej światem. W nich ma czuć się spełniona, szczęśliwa i pogodna. Tak może być, ale tylko wtedy, gdy będzie możliwość świadomego wyboru – mówi Katarzyna. Bo nie jest wcale tak, że kobieta, która decyduje się na przerwę w pracy zawodowej, by wychowywać dzieci, robi to bez mru- gnięcia okiem i nie ma chwil zwątpienia. Przeciwnie – wiem coś o tym. A każda chwila zwątpienia oznacza wyrzuty sumienia. Że nie jest się dość dobrą matką, kiedy marzy się o bezdzietnej wyspie, godzinie spędzonej w absolutnej ciszy i wypadzie do kina z ukochanym.
Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko…
Z wyrzutami ciężko się walczy, ponieważ – jak mówi Anna Groth, psycholożka z poznańskiego Instytutu Małego Dziecka im. Astrid Lindgren – mamy kulturowy wdruk, że nadrzędną rolą kobiety jest pielęgnacja domowego ogniska i wychowanie potomstwa. Co więcej – samoocena kobiet uzależniona jest często od oceny własnego rodzicielstwa. Oznacza to, że niezależnie od sukcesów zawodowych i tak najważniejsze dla poczucia własnej wartości kobiety jest to, jaką jest matką.
Macierzyństwo dla współczesnej kobiety wiąże się więc z – większym lub mniejszym – konfliktem interesów. A najwięcej nerwów traci się chyba na daremnych próbach wyważenia proporcji pomiędzy zaangażowaniem w dom i w pracę. Stąd wyrzuty sumienia u matek aktywnych zawodowo i poczucie społecznego wyobcowania u matek na domowych etatach. – Nie czułam się kurą domową i nie chciałam być tak postrzegana. Chciałam uczestniczyć w życiu społecznym, wyjść do ludzi – opowiada Katarzyna Dołęgowska–Urlich, która „siedziała” z dziećmi w domu.
A ponieważ nie bardzo było dokąd iść z małym dzieckiem, razem z przyjaciółką stworzyły takie miejsce. Wtedy nie wiedziały jeszcze, że kluby dla mam to na Zachodzie normalka.
W kształcie podobnym do Stu Pociech powstają od 30 lat na całym świecie, łącznie z najczarniejszą Afryką i slumsami Buenos Aires, bo wielokrotnie już udowodniono, że matka, która dobrze czuje się we własnej skórze, oznacza szczęśliwsze dziecko. – Kobieta, która ma wsparcie ze strony rodziny i społeczeństwa, może spokojnie skupić się na wychowaniu dziecka i wytworzyć z nim relację, którą w psychologii nazywamy „bezpiecznym przywiązaniem” – tłumaczy Anna Groth.
„Bezpiecznie przywiązane” dzieci w dorosłym życiu tworzą trwalsze związki, są bardziej towarzyskie, otwarte, samodzielne, empatyczne, mniej agresywne i kłótliwe, mają więcej umiejętności społecznych.
Jeśli tak na to spojrzymy – szczęście matek leży w interesie społecznym. Zwłaszcza w tak prorodzinnym kraju, za jaki uchodzi Polska. Liczby sprowadzają nas jednak na ziemię. Jak wylicza Groth, w Czechach działa około 150 oficjalnych klubów prowadzonych przez matki dla innych matek, w Polsce… kilkanaście. Być może jest ich odrobinę więcej, bo w ostatnim czasie mamy wzięły się za siebie i zaczęły organizować w małe społeczności.
Między innymi właśnie dzięki Instytutowi Małego Dziecka, który aktywnie działa na rzecz propagowania międzynarodowego ruchu Mother Centres, czyli oddolnej inicjatywy mam. Nie tylko daje przykład, prowadząc zajęcia dla rodziców z małymi dziećmi, ale również organizuje warsztaty dla tzw. mam liderek, czyli kobiet, które udzielają się społecznie dla dobra sprawy.
Samotna w wielkim mieście…
Innym celem warsztatów „mamowych” jest uświadomienie uczestniczkom, że ich działania promieniują. To, co ma swój początek na małym osiedlu, wzmocnione przez podobne inicjatywy staje się w końcu ruchem globalnym. Najcenniejszy jest, oczywiście, ten pierwszy krok – osiedlowy. W Polsce stawia go coraz więcej mam.
Kura wychodzi z roli..
W stereotypowej polskiej rodzinie nie ma kobiety, jest kura domowa. Zaniedbana i zarobiona. Wyjście z domu, choćby na spotkanie z innymi matkami, jest także wyjściem z tej roli. O dobroczynnym działaniu zdystansowania się wie każda z nas, która tego spróbowała. Ale jak przekonać do tego kobiety, które same widzą w sobie tylko gospodynie domowe, bo realizują właśnie ten tradycyjny model rodziny? Przekazywany z pokolenia na pokolenie jest całym ich światem i nie wiedzą, że można inaczej.
„Pewnie, że prosto jest skrzyknąć mamy na Mokotowie czy w jednej z dzielnic Gdańska, Poznania, które mają tylu mieszkańców, co moje dwie wsie. (…) Zaistnienie klubu mam w archaicznym, patriarchalnym świecie prowincji to wyzwanie z wyższej półki. Do małych miejscowości dopiero dociera model mamy, która niekoniecznie musi żyć w trójkącie bermudzkim mąż – dom – dzieci i nie będzie uznana za dziwactwo.
W małych miejscowościach potrzebna jest praca u podstaw – mama musi zrozumieć, że należy jej się czas tylko dla niej, a po drugie, że nie zawsze czas z dzieckiem musi kręcić się w kółko wokół zupy, kupy i pieluchy. Niestety, świadomość, że czas spędzony z dzieckiem na wspólnej zabawie to czas cenny, że najcenniejszy jest czas dla mamy – tylko i wyłącznie dla mamy – czas poświęcony konstruktywnej rozmowie, poradom, pytaniom i przyjemnościom – jest w stanie przygnębiającym.
Kluby mam na wsi nie raczkują… one się jeszcze nie narodziły” – napisała „vanilliamoon” na jednym z forów internetowych. Pocieszające, że i od tej reguły są wyjątki.
Miejskie warianty sklepokawiarnie i zajęcia…
Chociaż oczywiste jest, że matki w mieście mają nieporównywalnie większe możliwości. I przede wszystkim – mają wybór. Jeśli z jakichś powodów uznają, że kluby są zbyt zobowiązujące, mogą wybrać mniej inwazyjny wariant. W dużych miastach powstaje bowiem coraz więcej sklepokawiarni z ofertą skierowaną do matek z małymi dziećmi.
Najważniejsze, że karmiąca pierś, brudna pielucha i dziecięce fochy wpisane są w krajobraz takich miejsc i matki naprawdę mogą czuć się w nich swobodnie, czego nie można powiedzieć o większości miejskich restauracji i kawiarni. Dodatkowo, możliwość pomyszkowania w damskich gadżetach to luksus nie do przecenienia, bo matki rzadko mają czas na przelot po sklepach. Standardowo sklepokawiarnie przyjazne mamom prowadzą też zajęcia dla kobiet lub dzieci. Takie jak joga, warsztaty o wychowywaniu, bajkowe czytanki i robótki ręczne. Jest tylko jedno „ale”. Ta przyjemność kosztuje.
Dlatego plusem miejsc takich jak fundacja Sto Pociech jest ich dostępność bez względu na grubość portfela. Owszem, obowiązuje zrzutka 10 zł na wspólne śniadanie, ale można ją odrobić, pracując na rzecz fundacji – posprzątać po zajęciach, pomóc w ogrodzie czy w jakikolwiek inny sposób. Tu wszystko oparte jest na wolontariacie i przypomina trochę hipisowską komunę – dozwolone jest wszystko, co nie szkodzi innym.
Masz pomysł i chęć, by go przeprowadzić? Proszę bardzo. Tak powstały tutaj wszystkie zajęcia. Bo tak naprawdę chodzi o to, żeby wszystkim było dobrze. – No, uspokoiłam się. Możemy wracać do domu – mówi Klaudia, która z niepełnosprawnym synkiem brała udział we wtorkowych „Brykankach-przewalankach”. Są piosenki, tańce, rysunki. A potem śniadanie i zajęcia dowolne, czyli czas na kawę, gadki-szmatki, porady psychologa lub logopedy.
– Ranek miałam tragiczny, bo nic mi się nie udawało. Byłam coraz bardziej poirytowana i ledwo wygrzebałam się z domu. Ale dzięki temu przerwałam ciąg porannych niepowodzeń i przestałam o nich myśleć. Mój chory syn ma taką korzyść z tych zajęć, że spuszczam go na chwilę z oczu i przestaję się nad nim trząść. I od razu mu lepiej – uśmiecha się Klaudia.
Oczywiście są matki, które lubią się wzajemnie dołować, wytykając błędy wychowawcze, porównując umiejętności dzieci. Znana sprawa. Ale w klubach się raczej nie przyjmą, bo za dużo pozytywnej energii unosi się dokoła.