Mija drugi tydzień od śmierci księdza Jana Kaczkowskiego.
Można powiedzieć, emocje opadły.
Mogę napisać ten felieton, nie lejąc łez.
Nie poznałam ks. Kaczkowskiego osobiście, ale w listopadzie ubiegłego roku długo rozmawialiśmy przez telefon. Robiłam z nim tekst dla Gagi – a jakże! – o umieraniu. Konkretnie, jak rozmawiać o umieraniu z dziećmi. On przecież tyle o tym wszystkim wiedział.
Zapis naszego wywiadu można znaleźć na portalu, więc nie będę do niego wracać.
Chcę natomiast powiedzieć, że nawet w tej bardzo konkretnej rozmowie na bardzo konkretny temat, ksiądz Kaczkowski przemycił coś więcej.
A było tak: W puckim hospicjum umierał młody ojciec czwórki małych dzieci. Żona przebywała przy nim niemal non stop. Kładła się obok, na łóżku. Dzieci przyprowadzano codziennie. Ksiądz opowiadał, że lubił ich podglądać. Patrzeć, jak chwytają tatę za ręce, jak go głaszczą i gadają o swoich sprawach. Nikt nie zabraniał dzieciom tulić się do ojca, który wyczerpany śmiertelną chorobą niewiele miał już wspólnego z dawnym, zdrowym tatą. Nikt nie starał się oszczędzić im tego widoku. Nikogo nie zawstydzała bezbronność i kruchość jego ciała.
Przecież wciąż jeszcze był. Był blisko. I oni z tej bliskości wyciskali ostatnie soki.
Kiedy zobaczyłam ten obraz w swojej głowie, nie wytrzymałam. Zaczęłam płakać.
Kaczkowski na to:
– Proszę przestać! Tylko proszę się nie egzaltować!
Wyraźnie poirytowało go moje zachowanie.
Kilka dni później zadzwoniłam w sprawie autoryzacji. Umówiliśmy się, że przeczytam mu zdanie po zdaniu przez telefon. Co chwilę mi przerywał. Nie przepuścił żadnego wyrażenia, które nie brzmiało dokładnie tak, jak je sformułował. Nie uznawał żadnych stylistycznych ulepszeń i sztuczek, aby się lepiej czytało. Uważał, że o śmierci trzeba mówić realnie, uczciwe, bez zamiaru wyciskania łez.
Na takim przekazie mu zależało.
Teraz, kiedy nie ma go już pośród nas, przypominam sobie tamtą rozmowę i mam właśnie wrażenie, że ksiądz Kaczkowski chciał mi powiedzieć coś więcej.
Chciał mi powiedzieć: – Ogarnij się, kobieto!
Bo nawet jak mówił o tej śmierci i „ubrankach” w trumnie po mamie, tacie, babci czy teściu – cały czas tak naprawdę mocno trzymał się życia.
Tego, które jest. Bez upiększeń. Do bólu realnego. W hospicyjnym zabieganiu. Za to – i mimo wszystko – z sercem otwartym na radość płynącą ze spokojnej akceptacji rzeczywistości i niesłabnącą gotowością do realizacji miłości, którą można dzielić się nawet w symbolu przyniesionej przez dziecko z hospicyjnego grilla kiełbasce dla umierającego taty!
Dlatego, gdy ochłonęłam już nieco po jego śmierci, postanowiłam postawić nogi mocniej na ziemi.
Pójść za jego słowami: „Zamiast ciągle na coś czekać, zacznij żyć, właśnie DZIŚ”.
Zanurz się w teraz, nawet jeśli poboli.
Otwórz oczy na wiosnę.
Odpuść żal. Niech odpłynie.
Zadzwoń do rodziców.
Zrób bliskim smaczną kolację.
Poczytaj na balkonie.
Napisz list do córki.
Przebiegnij się po Lasku Bielańskim.
Pomedytuj w ciszy.
I przestać się bać.
Nie, wcale nie śmierci.
Przestań się bać: zwyczajnie i szczęśliwie ŻYĆ.
Po prostu…