Dwuletni Hugo chodził w mundurku, a dzień zaczynał od kontroli przy bramce wejściowej. Mierzono mu temperaturę, sprawdzano stan gardła latarką, potem rączki i stopy oraz ciało pod kątem wysypki. Miało to zapobiegać rozprzestrzenianiu się chorób i wirusów.
Trójmiasto
Hugo przyszedł na świat w mroźny, zimowy dzień. Do szpitala w Gdyni musieliśmy przedostać się przez wielkie zaspy śniegu. Kiedy kilka tygodni później toczyłam wózek po zaśnieżonych pagórkach Sopotu, żadne z nas nie wiedziało, że już za rok będziemy marzyć o odrobinie chłodu.
Singapur
Wyjechaliśmy skuszeni przygodą i życiem w egzotycznej Azji. Wiele słyszeliśmy o idealnych warunkach życia dla rodzin z dziećmi. Ale po przyjeździe potrzebowałam kilku tygodni na zorganizowanie opieki nad Hugo, by móc podjąć pracę na pełen etat. Szukaliśmy niani, która będzie odbierała małego ze żłobka i spędzała z nim kilka godzin, zanim wrócimy, a od czasu do czasu opiekowała się nim też wieczorami. Okazało się to jednak trudniejsze, niż przypuszczaliśmy. W Singapurze normą jest, że pomoc domowa, pochodząca z biedniejszych rejonów Azji (głównie Filipin i Indonezji), ma w domu specjalny pokój przy kuchni. Kontrakty podpisuje się na dwa lata. Skromna pensja, jedna wolna niedziela w miesiącu i osiem godzin odpoczynku dziennie. Członkowie rodziny unikają w ten sposób przeróżnych domowych obowiązków, jak sprzątanie, ścielenie łóżka, a nawet chodzenie po zakupy. Na moje ogłoszenie odpowiedziało wiele kobiet, które chciały z nami zamieszkać, choć wyraźnie zaznaczyłam, że poszukujemy tylko kogoś dochodzącego. Dostałam też propozycję, że mogę zawozić synka do pewnej rodziny w poniedziałek rano i odbierać go w piątek wieczorem po pracy… Inna potencjalna niania na moje pytanie, co lubi robić z dziećmi, odpowiedziała, że oglądać telewizję, bo jest to bardzo rozwojowe. Wreszcie pojawiło się światełko w tunelu. Udało się nam spotkać wspaniałą nianię z Filipin, która przez cały okres pobytu w Singapurze była niezastąpiona. Ukochana ciocia dla Hugo, a nasza dobra znajoma. Do dzisiaj jesteśmy w kontakcie.
Japoński klub malucha
Pierwszym etapem edukacji w Singapurze jest, jeszcze przed żłobkiem, klub maluszka. Kiedy Hugo skończył tam zajęcia, zdecydowaliśmy się na japoński żłobek w naszej okolicy. Miał malutki śliczny ogródek i zapewniał dzieciom regularne zabawy na powietrzu. Dwuletni Hugo chodził tam w mundurku, a dzień zaczynał się od kontroli przy bramce wejściowej. Każdego dnia mierzono temperaturę, sprawdzano rączki oraz stopy, czy nie ma żadnej wysypki oraz stan gardła latarką. Miało to zapobiegać rozprzestrzenianiu się chorób. Jeśli Hugo był zdrowy, mógł przejść przez następną bramkę, zdjąć buty, jak nakazuje zwyczaj w Singapurze, i pójść do swojej grupy. Tak jak w polskich przedszkolach grupy (około dwunastoosobowe) uporządkowane były wiekowo. Nad każdą sprawowały opiekę dwie nauczycielki – jedna mówiła tylko po angielsku, druga po mandaryńsku. Była też asystentka higieniczna – zmieniała pieluchy, myła dzieciom po każdym posiłku rączki i zęby. W Singapurze obowiązują cztery języki urzędowe: angielski, malajski, mandaryński oraz tamilski. Każdy Singapurczyk zna co najmniej dwa, często też jeden z dialektów z któregoś zakątka południowo-wschodniej Azji. W żłobku dzieci świętowały lokalne wydarzenia, tradycje, singapurskie dni narodowe, a także klasyczne europejskie święta jak Boże Narodzenie. W związku z tym często odbywały się przepyszne uczty, na których serwowano sushi i wiele innych przysmaków. Ciekawym świętem było na przykład Setsubun, zwiastujące początek wiosny w Japonii (japońskiego dzieci uczyły się dwa razy w tygodniu). W tym dniu zwyczajem było podrzucanie prażonych fasolek. Program w przedszkolu był przejrzysty, napięty, wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku. Rozwój dziecka został podzielony na cztery obszary: fizyczny, emocjonalny i socjalny, językowy oraz poznawczy. Raz w tygodniu otrzymywaliśmy newsletter z opisanymi punktami rozwoju. Szczególny nacisk kładziono na zajęcia plastyczne. Dzieci tworzyły dekoracje, malowały, lepiły, układały kompozycje. Byłam bardzo dumna z artystycznych dzieł synka – zawsze ślicznie oprawionych i wykończonych. My, rodzice, też mieliśmy prace domowe, takie jak upieczenie ciasteczek w kształcie kwiatów albo przygotowanie albumu zdjęć na dany temat. Było to dla nas bardzo mobilizujące, a nawet odrobinę stresujące, bo miałam czasem wrażenie, że wszyscy dążą do absolutnego perfekcjonizmu. Postępy w nauce języka japońskiego też były punktowane. Kiedy Hugo skończył dwa i pół roku, odbyło się spotkanie w celu przeanalizowania jego rozwoju. Położono przed nami wielki skoroszyt z wypunktowanymi ocenami. Każda płaszczyzna rozwoju miała około 15 podpunktów ocenianych w przedziale 1-3. Dzięki temu dokładnie wiedzieliśmy, na co zwrócić szczególną uwagę. Zostaliśmy poinstruowani, jaki rodzaj zabaw i puzzli byłby odpowiedni dla podniesienia tych umiejętności. Hugo uwielbiał wycieczki i sporo podróżowaliśmy. Mały czuł się jak ryba w wodzie, wzbudzając zainteresowanie Azjatów swoją urodą blond aniołka. Dostawał smakołyki, był noszony na rękach przez radośnie uśmiechniętych mieszkańców i zawsze miał wokół siebie mnóstwo rówieśników do zabawy. Natomiast dla nas podróże były przede wszystkim odskocznią od napiętego życia w Singapurze.
Nowa Zelandia
W końcu podjęliśmy kolejną odważną decyzję i przeprowadziliśmy się do Nowej Zelandii, co znów oznaczało dla Hugo przedszkole. Ponownie przeżyliśmy szok kulturowy. Zaskoczyła nas zupełnie inna filozofia wychowania dzieci. Bawiły się one tam wspólnie, niezależnie od wieku. Głównie na podwórku i placu zabaw, robiąc po prostu to, na co miały ochotę. Czasem odbywały się zajęcia z czytania i pisania, ale jeśli dziecko w danym momencie wolało robić coś innego, nikt go do niczego nie zmuszał. Do przedszkola Hugo przynosił swoje ulubione piosenki (także te po polsku) oraz książeczki. Nie było mundurków, więc często szedł przebrany za superbohatera, rekina lub smoka, w kaloszach lub kapciach łapach potwora. Dopiero w szkole obowiązywały mundurki (w Nowej Zelandii dzieci rozpoczynają edukację w wieku pięciu lat, a klasa rośnie w miarę pojawiania się nowych uczniów). Przedszkolaki malowały czymkolwiek: trudnymi do zmycia flamastrami, farbami… Ubrania były w fatalnym stanie, ale małe indywidualności cieszyły się z wolności. Muszę przyznać, że na początku, po prześlicznych, niemal sterylnych „dziełach sztuki” tworzonych w Singapurze, byłam zawiedziona mizernymi pracami plastycznymi syna. Różnica polegała na tym, że zostały całkowicie stworzone przez niego i takie podobają mi się teraz najbardziej! Przedszkole w Nowej Zelandii jest miejscem, gdzie dziecko może wszystkiego spróbować i w naturalny sposób wybrać dla siebie to, co najlepsze. Rozkład dnia jest luźny, a drzwi na podwórko i plac zabaw, jeśli tylko pogoda na to pozwala, otwarte. Dzieci swobodnie krążą to tu, to tam. Jest chaotycznie i nawet troszkę brudno. Zabawki są porozrzucane, a piasek z piaskownicy naniesiony na dywan. Po czasie zorientowałam się jednak, że w tym chaosie jest metoda. Kiedy jest czas na zabawę, panuje swoboda. Gdy jednak trzeba sprzątać, sprzątają wszyscy. Kiedy jest czas na zajęcia plastyczne, kwitnie radosna twórczość. Gdy jest czas na słuchanie, wszystkie dzieci spokojnie siadają na macie i nie hałasują. Hugo ma tych samych nauczycieli i przyjaciół od początku przedszkola. Nie wiem, czy to kwestia życia w trzystutysięcznym mieście, a nie pięciomilionowej aglomeracji, ale jest zdrowszy, lepiej śpi, mniej płacze i jest bardziej wyluzowany, jak przystało na małego Kiwi, bo tak żartobliwie nazywa się mieszkańców wyspy.