Hanna i Tomasz, oboje po 35 lat. Rodzice sześcioletniego Tobiasza. Latem urodzi im się dziewczynka.
Często wstaję o czwartej, żeby pracować. Razem ze mną budzą się koty. Sypię im karmę, włączam ekspres. Biorę laptopa, wracam do sypialni, gdzie śpi Tomek z Tobiaszem. Tak, wiem, dzieci nie powinny spać z rodzicami. Ale co zrobić, gdy sześciolatek w nocy pojawia się w drzwiach i mówi: „Chcę się przytulić”?
Lubię na nich patrzeć, jak śpią. Tomek się przeciąga, Tobiasz też. Jeden zmienia pozycję, drugi za nim.
Czasem Tomek przytula się do pleców naszego syna. Potem, już przy śniadaniu, śmieje się, że myślał, że to mnie przytula.
Mówią, że przetrwaliśmy kryzys, bo jesteśmy od siebie zależni. Że i tak się rozstaniemy. Że są rzeczy, po których
nie da się normalnie żyć. A ja cenię zdanie jedynej przyjaciółki, która powiedziała: „Wiedziałam, że się poukładacie”.
Dwa lata temu: kolejna noc, podczas której ustalamy warunki rozwodu. Bez kłótni. Powód: rozpad pożycia. On: „Nie chcę awantur, zakochałaś się, w porządku, poddaję się”. Ja: „Wiesz, że to popsuliśmy. Od kogo są te SMS-y?”. Ustalamy: ja zostaję z Tobiaszem w naszym mieszkaniu, on będzie zabierał synka na weekendy. Zresztą może wpadać, kiedy chce. Wakacje, święta – po połowie.
W sierpniowy wieczór Tomek pakuje rzeczy. Koszule, swetry, spodnie. „Wpadnę po resztę”, mówi. Rozklejam się, gdy pakuje książki, które tak namiętnie kupował podczas studiów na polonistyce w antykwariacie na Słowackiego. Wychodzi, a ja wyciągam nasze zdjęcia. Nasz ślub nad morzem, stara toyota, pierwszy samochód. Rozpadam się. Wiem, że popełniłam błąd.
Rytualna czwarta rano to jeden z tych momentów, gdy wiem, że ostatecznie dobrze zrobiłam. Że nie pozwoliłam mu odejść, że nie odeszłam. Ze zmęczenia codziennością, z miłości do innego. Trudno określić, co było najpierw. Kryzys, czy zakochanie w tamtym. Te dwa lata, zaraz po wyprowadzce Tomka, siedziałam w samochodzie faceta, którego – jak mi się wtedy wydawało – kochałam. Trochę płakałam, a trochę przepraszałam. I mówiłam, że nie potrafię odejść od rodziny, że się boję.
Pytałam mamy: „Kiedy miłość się kończy?”. Ona: „Jeśli pytasz, to znaczy, że twoja jeszcze się nie skończyła”. Nie byłam pewna.
Nie wiedziałam czy kocham Tomka, ale przecież marzyłam o domu.
My, ponad sześć lat temu: przeprowadzamy się do nowego mieszkania. Okna z widokiem na las, skrzypiącą podłoga.
I spokój. Kłócący się rodzice to moje najsilniejsze wspomnienie z dzieciństwa.
Jednego dnia wtuleni w siebie, kolejnego rzucający w siebie kubkami. Zamykałam się w łazience i odkręcałam kurki z wodą, żeby nie słyszeć.
Obrazki na porządku dziennym: ojcu nie smakuje obiad, więc otwiera okno i jedzenie ląduje na trawniku.
Dawno postanowiłam, że moje małżeństwo będzie wyglądać inaczej. Chciałam spokoju, zapachu kawy rano,
wieczorami nudnych gier planszowych i zbitych szklanek i talerzy, o które nikt nie robi awantury.
Kilka dni po przeprowadzce kupuję test ciążowy. Wychodzą dwie kreski. „Biegnij po następny, nie wierzę!”, krzyczę do Tomka.
Ciąża to najlepszy okres mojego życia. Jesteśmy szczęśliwi. Tomek o mnie dba. Codziennie gotuje rosół i czeka na mnie pod biurem, żebym nie musiała się tłuc autobusami. Osiem miesięcy później jest już Tobiasz.
Kilka dni przed porodem Tomek dostaje propozycje świetnej pracy. Duża firma, nowy projekt. „Ryzykowne”,
straszą koleżanki, ale dodają: „Jesteście fajną parą, to może wam się uda”. Szybko rozumiem o co im chodzi:
on pracuje po kilkanaście godzin na dobę, ja całymi dniami zamknięta w czterech ścianach. Tomek jest bardzo dobrym ojcem.
Bawi, kąpie, przytula, chodzi na kilkugodzinne spacery. Tylko że w jego życiu nie ma już miejsca dla mnie.
Kłócimy się. „Jestem dla ciebie tylko matką dziecka, jadłodajnią, kumpelką!”, krzyczę. On nie pozostaje dłużny: „Jesteś egoistką, myślisz tylko o sobie, przecież pracuję dla nas, odciążam cię!”. Nie mogę zaprzeczyć. Wtedy pierwszy raz ląduję na terapii. Wytrzymuję trzy spotkania, nie mam ochoty słuchać, że jestem niedojrzała. Nie, jestem po prostu rozczarowana. Nie ma między nami czułości i już nie słyszę, że jestem fajna. Próbuję z nim rozmawiać, ale jak rozmawiać z zapracowanym facetem. Próbujemy nawet wizyty u psychologa – w końcu on wychodzi i mówi, że to głupoty. Więc kryzys jest w sumie banalny, to ohydne dowiedzieć się, że w niczym nie jest się oryginalnym.
Nie śpimy ze sobą, nie rozmawiamy. Weekendy według tego samego rytmu. Śniadanie, sprzątanie, basen z Tobiaszem. „Dziecko musi uczyć się pływać”, powtarza Tomek. Zostaję w domu, nie mam siły sprzątać, gapię się w telewizor. Nic nie czuję. Tomek staje się moim bratem. Gdy parę miesięcy później idę do łóżka z P., nawet nie czuję, że zdradziłam. Przecież brata się nie zdradza. Już nie ma nas, pary. Jesteśmy my, rodzice Tobiasza, właściciele mieszkania przy ulicy O., z widokiem na las, skrzypiącą podłogą i tak dalej.
Tobiasz to, Tobiasz tamto. Zaczął jeść makaron, zrobił pierwszy krok, przestał płakać w nocy. Innych tematów już nie ma. No, może jeszcze praca Tomasza. Wszystkie te ważne sprawy, dla których warto siedzieć po kilkanaście godzin przy komputerze. Już rozumiem, dlaczego ponad 60 procent rozwodów to pary, które mają dziecko.
P. jest plastrem na moje puste, jak mi się wydaje, życie. Potrafi mnie słuchać. I chyba wie, że ja wrócę do Tomasza, bo sam powtarza: „Ty nie jesteś gotowa…”. Jednak próbuję. Rozmawiam z adwokatem, Tomkowi przyznaję się do romansu. Jestem mu już tak obojętna, że nawet nie walczy. Kolejne miesiące wciąż razem mieszkamy. Czasem nawet sypiamy, najczęściej wtedy, gdy kłócę się z P., bo on coraz bardziej naciska na wspólne życie, obiecuje, że będzie dobry dla Tobiasza.
Ta myśl mnie paraliżuje. Żyję w rozkroku, nie jestem ani tu, ani tam. Już sama wynajmuję mieszkanie, a potem się z tego wycofuję, bo widzę, jak Tobiasz kocha Tomka. W końcu zostawiam P. Mówię mu wprost: „Nie potrafię”.
On się usuwa, ja cierpię, ale wiem, że dobrze zrobiłam. Błagam Tomka, żeby wrócił. Nie potrafię jeszcze się z nim kochać, ale już o nas walczę. Bez psychologów. Robię to nie tylko dla Tobiasza, dla niego chyba najmniej. Nie wierzę w bycie dla dziecka bez miłości.
Nie chcę tak żyć. Daje sobie kilka miesięcy, najwyżej się nie uda, ale będę wiedziała, że odeszłam dla siebie, nie dla P.
Nikt mnie nie rozumie: przecież mój facet jest dobry, przystojny, pracowity. A dla mnie miłość to namiętność, góry i doły. Buduję siebie od nowa. Robię to, bo chcę być słowna, odpowiedzialna, bo chcę czuć, że zrobiłam wszystko. Tomek też walczy, po swojemu. Zmienia pracę, znów spędzamy razem wieczory, jemy kolację, gadamy do nocy. To zawsze było naszą największą siłą – przyjaźń i zrozumienie. Wyrzucamy papiery rozwodowe. Czasem jeszcze śnię o P., chociaż częściej o mojej dawnej miłości z Tomkiem.
Pretensje i żale nie znikają. Dowiaduję się o sobie strasznych rzeczy. Za mało sprzątam, żyję we własnym świecie, za dużo mówię o sobie, jestem czuła, delikatna, zabawna, ale potrafię ranić jak nikt. Trochę boli, bo P. też mi to mówił. Więc odgrywam się – wyrzucam Tomkowi, że wszystko ma dzięki mnie, że wprowadziłam w branżę, że to mój ojciec kupił nam mieszkanie. Ale mówię już do innego faceta: niezależnego, silnego, który – jak się okazuje – też miał romans.
Pomaga nam moja mama, zostaje z Tobiaszem, a my razem wyjeżdżamy. Wciąż próbujemy. Myślimy o drugim dziecku, ale wiemy, że jeszcze nie teraz. Trudno, dziecko nas nie zbudowało, tylko zniszczyło. Kochamy Tobiasza, ale ciężko nam być rodzicami.
W końcu to przyznaję, ale zachodzę w ciążę. Gdzieś podświadomie liczę, że to nas scali. Wiem, bzdura, ale wszyscy tak robią, prawda? W 18. tygodniu ląduję w szpitalu. Płód jest martwy. Tomek przy mnie siedzi i trzyma mnie za rękę. Wtedy rozumiem, że nigdy nie przestałam go kochać. Albo może inaczej: znów się w nim zakochałam.
Moje wsparcie, moja opoka, mój przyjaciel. Ktoś, kto mnie nigdy nie zawiódł. Widzę rozpadające się obok związki i nie chcę być częścią tamtego świata. Kompromis? Oczywiście, bo Tomek nie porwie mnie na Hawaje. Umyje samochód, przywiezie ukochane czekoladki, zabierze w Tatry albo na plażę we Włoszech, gdzie będziemy w południe pić wino, pogryzając bagietką.
Ale mój syn wychowuje się w szczęśliwym domu.
Dużo się śmiejemy, żartujemy, mamy swoje długie poranki i wieczory. Nie oszukujemy, że jest idealnie. Wiem, że przetrwaliśmy w dużej mierze dzięki Tomkowi. Ludzie muszą chcieć się zmieniać.
My codziennie pracujemy. Wstałam rano, pozmywałam, zrobiłam kanapki. Nie cierpię tego robić. On nie cierpi do mnie dzwonić w ciągu dnia.
Ale dzwoni. Niedawno pani w przedszkolu powiedziała: „Ten Tobiasz jest taki spokojny, taki roześmiany. A państwo są taką fajną parą”.
Nie jesteśmy, staramy się być.