W kwietniu ptaki, które miały do nas przylecieć, już zapewne przyleciały – a my, czyli autorzy książek, ruszamy w trasę. Co oczywiście nie oznacza, że wcześniej siedzimy kamieniem w domach. Nie, nie, spotkania z czytelnikami odbywają się przez cały rok – ale wiosną jest ich szczególnie dużo. Wiosną w bibliotekarzach kiełkuje nadzieja, że nie jest tak źle z czytelnictwem. Owszem, tylko 39 proc. Polaków zadeklarowało, że od ubiegłej wiosny miało kontakt choć z jedną książką (a kontakt wcale nie oznacza przeczytania od deski do deski powieści, dajmy na to, Szczepana Twardocha – polecam! – kontakt to także przekartkowanie albumu fotograficznego, czy zajrzenie do słownika języków obcych), ale przecież ktoś jeszcze książki czyta, a już dzieci to całkiem sporo. Całkiem – porównując je z dorosłymi. Wprawdzie Fundacja ABC Cała Polska Czyta Dzieciom propaguje akcję „Poczytaj dziecku 20 minut dziennie – codziennie!”, lecz śmiało można by założyć Fundację XYZ Cała Polska Czyta Dorosłym, propagującą głośne czytanie niektórym rodzicom. Choćby 5 minut dziennie. Bo dzieciaki czytają dużo więcej od nas. Mają więcej czasu? Zapewne. Szkoła kładzie nacisk na czytelnictwo? Na razie jeszcze tak. Kolorowe biblioteki zaczynają pełnić funkcję zarezerwowaną dawniej dla świetlic i osiedlowych klubów? Gdzieniegdzie. Poza tym proszę pamiętać, że dla wielu dzieci książka jest czymś dużo egzotyczniejszym od komputera. Komputery są nieomal w każdym domu. Książki – niekoniecznie. Bibliotekarze ze Śląska zaskoczyli mnie informacją, że rodzice coraz częściej przychodzą do biblioteki po Biblię.
– Po jakieś konkretne wydanie? – chciałem wiedzieć.
– Po jakiekolwiek – usłyszałem w odpowiedzi. – Najlepiej dla dzieci. No tak, przecież przed Pierwszą Komunią trzeba to i owo przeczytać, a w domach Biblii często już nie ma.
Daleko mi do świątobliwej gorliwości, ale byłem zaskoczony. Śląsk kojarzył mi się z tradycyjnymi wartościami – skojarzenia mają jednak to do siebie, że często są sztampowe. Pal licho więc z nimi! Zamiast w zestawie skojarzeń pogrzebmy w pamięci… Wędruję we wspomnieniach po białostockich domach moich kolegów z dzieciństwa i w każdym widzę biblioteczkę, a w niej peerelowski zestaw obowiązkowy: czterotomową encyklopedię PWN, słownik ortograficzny, słownik wyrazów obcych, trylogię Sienkiewicza, poradnik w rodzaju „Tysiąc pożytków z kartofla”, no i Biblię. Bywała ukryta za bibelotami – za okręcikiem z Kołobrzegu, za muszlą z Jastarni, za misiem w zakopiańskim stroju – ale była, chyba wszędzie, nawet tam, gdzie gospodarze z upodobaniem (a może i z przekonaniem) czytali „Trybunę Ludu”. Czyżby Podlasie tak bardzo różniło się od Śląska? Ee, nie sądzę. To po prostu końcowe dekady ubiegłego wieku tak bardzo różnią się od początkowych wieku dwudziestego pierwszego. Dawniej w każdym domu była biblioteka. Dzisiaj – telewizor i komputer.
– Zaraz, zaraz! – odezwie się jakiś czytelnik „Gagi”. – To, że w domach są dzisiaj komputery i telewizory, to chyba nic złego?!
Pewnie, że nie. O telewizji i komputerach staram się wypowiadać ostrożnie – zwłaszcza podczas rozmów z moimi młodymi czytelnikami. Nigdy nie wygłaszałem mądrości typu: „Zamiast gapić się na głupie programy, powinniście czytać książki” (nawet jeżeli rzeczywiście tak sądzę). Żadnego smarkacza tymi słowami nie przekonam. Starałem się też nie pomstować, gdy mój synek oglądał trzeci odcinek przygód Scooby Doo z rzędu. W dobrze zorganizowanym dniu każdego dziecka znajdzie się zapewne miejsce i na zabawę, i na oglądanie telewizji, i na czytanie, i na sport… Tworzenie sztucznej opozycji między filmami/grami, a książkami skazuje te ostatnie na przegraną. Dzieci wybiorą to, co łatwiejsze. A łatwiej sięgnąć po pilota, niż kartkować „Kubusia Puchatka”.
Dlaczego więc się zżymam, że dawniej w prawie każdym szanującym się domu była biblioteczka, a dzisiaj często zastępują je (zastępują, a nie uzupełniają!) większe lub mniejsze ekrany? Przecież to, że w czyimś domu nie piętrzą się stosy książek, nie oznacza jeszcze, że jego gospodarze nie czytają, prawda? Wszak mogą być zapisani do biblioteki. Mogą ukrywać księgozbiór za zamkniętymi drzwiczkami szafek (bo kurz, bo alergia). Czytają e-booki – w swoich komputerach, telefonach lub w czytnikach. To może być prawda. Po prostu tęskno mi do czasów, w których eksponowane miejsce w domach zajmowały książki, a nie telewizory – bo ta ekspozycja była jednocześnie świadomym (bądź nie) położeniem akcentu na to, co priorytetowe w życiu mieszkańców. A także podkreślała ich społeczną i intelektualną przynależność. Usunięcie księgozbiorów poza zasięg wzroku jest początkiem marginalizowania kultury opartej na drukowanym słowie.
Inna sprawa, że bardzo lubię e-booki. W każdą podróż wypuszczam się z moich ukochanym kindle’em – i cieszy mnie, że gdziekolwiek jadę, mam ze sobą kilkaset książek, do których mogę zajrzeć, gdy tylko najdzie mnie ochota. Spotykam takich wariatów więcej. Patrzę na nich z sympatią i wiem, że gdy powrócą do domów, podobnie jak ja, zapewne odłożą swoje nowoczesne czytniki i sięgną po papierowe tomiszcza. Bo analizując badania Biblioteki Narodowej nad czytelnictwem (te same badania, z których wynika, że tylko 39 proc. Polaków „obcowało” w 2012 r. z książką), łatwo zauważyć, że wielbiciele tradycyjnych książek i wielbiciele e-booków to nieomal ta sama stała grupa czytelników 11 proc. społeczeństwa. Niektórzy pokładali w e-bookach wielkie nadzieje. Na razie nie odnotowano szczególnie wysokiego wzrostu czytelnictwa – choć wierzę, że to nastąpi. Inni wieszczyli, że upowszechnienie e-booków będzie początkiem końca naszej kultury. Czyżby? Stephen Fry powiedział kiedyś, że kindle jest takim samym zagrożeniem dla książki jak winda dla schodów. Żałuję, że to nie moje zdanie, bo jest zgrabne, dowcipne i, jak sądzę, trafne.
Oj, oj, czas już kończyć… Kwiecień, trzeba ruszać na spotkania z czytelnikami. Z 11 proc. społeczeństwa. Z elitą!
Grzegorz Kasdepke pisze książki dla dzieci i młodzieży. W latach 1995–2000 był redaktorem naczelnym magazynu dla dzieci „Świerszczyk”. Jest twórcą słuchowisk radiowych, autorem scenariuszy programów i seriali telewizyjnych, m.in.: „Ciuchcia”, „Budzik”, „Podwieczorek u Mini i Maxa”, a także prawdziwych bestsellerów księgarskich, jak: „Horror, czyli skąd się biorą dzieci”, „Rózga”, „Małe pióro”. Zdobył wiele nagród literackich, m.in. Nagrodę im. Kornela Makuszyńskiego za książkę „Kacperiada”.